Oświadczyny

(J 15, 9-17)


Różne składamy sobie wyznania. Niewątpliwie największe i najbardziej zmieniające nasze życie to wyznania miłości. Nieraz na takie wyznania daremnie czekamy i zabiegamy o nie całe życie, a w ich braku upatrujemy osobisty dramat. Wiemy, że nikogo do takich wyznań nie możemy zmusić, a tym bardziej do  konsekwentnie idącej za nimi życiowej postawy. Wyznanie miłości jest najpiękniejszym aktem wolnej osoby, gotowej na wszystkie  płynące z tego konsekwencje. Owe, uroczyście nazywane – oświadczyny, są deklaracją dania swojego życia drugiej osobie i gotowością na przyjęcie jej życia. Dwoje stają się jednym, a miłość sprawia, że są jeszcze wolniejsi.

Jest pewien osobliwy paradoks. Dla wielu z nas wyznanie miłości, złożone przez drugiego człowieka, ma zdecydowanie większe znaczenie, niż wyznanie miłości, jakie składa nam Bóg. Te Jego oświadczyny, traktujemy często tylko jako pobożne hasła, które nie wywołują głębszego oddźwięku w naszych sercach, umysłach i działaniu.

Dlaczego tak jest?

To Bóg pierwszy wyznaje człowiekowi swoją miłość i to nie tylko przez akt stworzenia, ale również przez swoją obecność. Księga Rodzaju w metaforycznym obrazie ukazuje Boga, który przechadza się po rajskim ogrodzie, otwarty na towarzystwo człowieka (por. Rdz 3,8). Te przechadzki z Bogiem zakończył grzech człowieka, który zaczął się bardziej bać, niż kochać. 

Miłość Boga jest jednak większa niż ludzki grzech. Jakże wymowne są słowa Jezusa: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna.

Ojciec Niebieski tak bardzo nas pokochał, że nie zawahał się dać nam swojego Syna, gotowego oddać za nas swoje życie. To wyznanie miłości Boga do człowieka zdecydowanie przewyższa miłość okazaną nam w akcie stworzenia. Przyjęcie tej miłości jest daniem Bogu całego swojego życia. Bóg przyjmuje człowieka, a człowiek Boga. Każda ze stron w tym cudownym zjednoczeniu zachowuje swoją tożsamość i wolność.

Każde oświadczyny przekładają się na prozę życia, która dzień po dniu weryfikuje ich autentyczność. Codzienna wierność deklaracji miłości nieustannie pogłębia ją. Tak jest zarówno z miłością do Boga, jak i do drugiej osoby. Przedziwnie, ale te miłości mają wspólny mianownik.

W najbardziej nieludzkich warunkach, będących zaprzeczeniem miłości Boga i człowieka powstał jeden z najpiękniejszych tekstów o miłości. Jego autorem jest  Wiktor Frankl, Żyd, znakomity psychiatra, więzień obozu Auschwitz. Pozwalam sobie zacytować fragment jego  książki „Człowiek w poszukiwaniu sensu”(s. 68.71).

W ciemnościach potykaliśmy się o wielkie kamienie i z trudem pokonywaliśmy rozległe kałuże na jedynej drodze wiodącej z obozu. Eskortujący nas strażnicy cały czas pokrzykiwali i popędzali nas kolbami swoich karabinów. Ci, którzy mieli szczególnie obolałe stopy, wspierali się na ramionach swoich towarzyszy. Z rzadka tylko padało jakieś słowo; lodowaty wiatr nie zachęcał do prowadzenia rozmów. W pewnym momencie mój najbliższy sąsiad wyszeptał, kryjąc twarz za postawionym kołnierzem: „Gdyby nasze żony mogły nas teraz zobaczyć! Mam nadzieję, że spotkał je lepszy los w innym obozie i nie wiedzą, jak jesteśmy traktowani".

Jego słowa sprawiły, że pomyślałem o swojej żonie. I gdy tak pokonywaliśmy kolejne kilometry - potykając się, ślizgając po zmarzniętej ziemi, podtrzymując się nawzajem i ciągnąc jeden drugiego naprzód - nic więcej nie zostało powiedziane, lecz obaj wiedzieliśmy, że ten drugi rozmyśla o swojej żonie. Co pewien czas zerkałem w niebo, gdzie wolno gasły gwiazdy, a różowe światło poranka rozlewało się coraz szerzej za wałem ciemnych, spiętrzonych chmur. Przed oczyma jednak wciąż widziałem twarz swojej żony, której obraz był w mojej wyobraźni boleśnie wyraźny. Słyszałem, jak mi odpowiada, widziałem jej uśmiech, jej szczere, dodające otuchy spojrzenie. Wyimaginowane czy nie, w moich oczach to jej spojrzenie miało wówczas w sobie więcej blasku niż promienie właśnie wschodzącego słońca.

Nagle poraziła mnie pewna myśl: po raz pierwszy w życiu objawiła mi się prawda po tylekroć wplatana w pieśni przez poetów i ogłaszana najwyższą mądrością przez filozofów, a mianowicie, że miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek. Pojąłem wówczas sens największej tajemnicy, której rąbka uchylają przed nami dzieła największych poetów, myślicieli i duchownych: droga do zbawienia człowieka wiedzie poprzez miłość i sama jest miłością. Zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszystko na tym świecie odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krótką chwilę, za sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał. W sytuacji całkowitej samotności, gdy nie sposób wyrazić samego siebie poprzez pozytywne działanie, gdy jedynym i największym osiągnięciem jest godne i szlachetne znoszenie własnego cierpienia, nawet w takiej sytuacji można doświadczyć spełnienia, kontemplując z uczuciem noszony w sercu obraz najdroższej nam osoby. Po raz pierwszy w życiu byłem w stanie w pełni pojąć znaczenie zdania:  „Aniołowie zatracają się w nieustannej kontemplacji nieskończonej chwały". Nagle idący przede mną człowiek potknął się, a ci, którzy za nim podążali, automatycznie na niego wpadli. Natychmiast zjawił się strażnik i na nieszczęśników posypały się uderzenia bata. Wydarzenie to wyrwało mnie na kilka minut z moich marzeń na jawie. Wkrótce jednak moja dusza odnalazła drogę powrotną do innego świata, zostawiając za sobą tragiczną egzystencję więźnia, ja zaś podjąłem przerwaną rozmowę z moją ukochaną. Zadawałem pytania, na które odpowiadała; potem zaś ona pytała, a ja odpowiadałem.

 „Stać!". Głośny ten okrzyk oznaczał, że przybyliśmy na miejsce. Zaraz też wszyscy rzuciliśmy się do ciemnego baraku w nadziei zdobycia jakiegoś przyzwoitego narzędzia. Każdy więzień dostawał do dyspozycji szpadel lub kilof.

 „Nie możecie szybciej, świnie?". Wkrótce potem zajęliśmy swoje wczorajsze miejsca w rowie. Zmrożona ziemia zgrzytała pod kilofami, aż leciały iskry. Mężczyźni milczeli, pracując w otępieniu.

 Tymczasem moje myśli krążyły wokół obrazu żony, który wciąż miałem przed oczyma. W pewnej chwili przyszło mi coś do głowy: przecież nawet nie wiedziałem, czy ona nadal żyje. Wiedziałem jednak coś innego - coś, w co do tej pory głęboko wierzę: miłość nie ogranicza się do fizycznej powłoki ukochanej osoby. Prawdziwą głębię  odnajduje się, dopiero wnikając w jej duchowe jestestwo, jej wewnętrzne „ja". Wówczas to, czy osoba ta jest przy nas obecna, czy nie, czy żyje, czy jest martwa, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

 Nie wiedziałem, czy moja żona żyje, i nie miałem szans tego sprawdzić (podczas całego okresu mojej niewoli nie było możliwości odbierania ani nadawania listów), lecz w tamtej chwili nie było to dla mnie istotne. Nie musiałem tego wiedzieć; nic nie mogło osłabić siły mojej miłości, zakłócić moich myśli ani zatrzeć w pamięci obrazu mojej ukochanej. Wydaje mi się, że nawet gdybym wówczas wiedział, iż moja żona zginęła, to i tak - niewzruszony tą wiadomością - oddawałbym się kontemplowaniu jej wizerunku, a moja duchowa rozmowa z nią byłaby równie żywa i satysfakcjonująca. „Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu (...) bo jak śmierć potężna jest miłość".

(Żonę Wiktora Frankla, Tilly, przeniesiono do obozu Bergen-Belsen, gdzie umarła (1944) w wieku 24 lat).

 

Może te głębokie refleksje w tych dramatycznych okolicznościach pozwolą nam odczytać oświadczyny Boga i nasze ludzkie relacje nieco inaczej  i póki jeszcze czas dokonać właściwej korekty życia.

 

 

                                                                                           Ks. Lucjan Bielas